środa, 27 grudnia 2023

Z pamiętnika Boga - Wężowe oczy z pasją (cz. IV)

Z pamiętnika Boga - Wężowe oczy z pasją (cz. IV)

Przeszedłem krwawą rzeź od takich sadystów, jakich spotyka się pośród żołnierzy rzymskich, wulgarnych, nieokrzesanych, bezgranicznie upartych w swoim dążeniu do zadawania coraz to większego bólu. Zabrano mnie całego pociętego od chłost, a matka - Maryja suknem wycierała litry krwi uronione w imię żydowskiej sprawiedliwości, w imię pobłażliwości tłumu, że może zgodzi się mnie wypuścić, nie kończąc żywota na krzyżu. Jednak okazało się, że tłum czerpał rozkosz namówiony przez Faryzeuszy ze zniszczenia mnie. Barabasz morderca wolny będzie, a ja przeznaczony na krzyż, który po kilku setkach lat stanie się symbolem zbawienia i miłosierdzia. Tak na chłopski rozum, czy to nie szczyt marketingu? Że zniszczenie życia i upokorzenie oraz śmierć - zasadniczo będąc potępieniem stają się jak wyrwane róże z zębów berserkera albo ogarów piekielnych - nagle zmienia się wartość zniszczenia, upokorzenia i zabicia w obraz poświęcenia. Zasadniczo byłem niewinny, tego byłem pewny - może właśnie przez to obrócenie zła w dobro było tak ważnym elementem rozumowania. Wszakże poświęcenie to ważna i szlachetna czynność, a poświęcenie życia - chyba jest najwyższym poświęceniem.
Byłem w lochach, a ból przeszywał mnie całego, drżałem z bólu, którego ciężko było prosić o bycie bardziej przyjacielem jak wrogiem. Wtedy obłędni żołnierze ukoronowali mnie koroną cierniową. Czułem każdy kolec jak wbija się w skroń, już tak bardzo umęczoną. Nie wiedziałem, czy zdążą mnie ukrzyżować, czy nie wyzionę ducha wcześniej. Zgasnę jak światło świecy zamiast o poranku to jeszcze przed wieczerzą. Serce biło i myślałem sercem, cały czas wybaczając twarzom oprawców. Było to trudne, ale byłem silny i wiedziałem, że droga zbliża się do końca.
Droga krzyżowa, jak to dzisiaj nazywają moją drogę ku ukrzyżowaniu była mordęgą przekraczającą moje możliwości, ciężar krzyża i ból każdego atomu w moim ciele były tytaniczną pracą, przez którą przemieszczałem się upadając co rusz i walcząc z sensem mojej drogi. Szymon Cyrenejczyk był zjawiskowy. Był przypadkowym - przynajmniej tak się wydawało - człowiekiem, który mimo konfliktu chwycił mój krzyż i wsparł mnie ramieniem. Wiedziałem, że to mój krzyż i moja droga, ale byłem w takiej gehennie, że był ten akt dla mnie zbawieniem. Wiedziałem, że ciągle popychany i bity oraz cierpiący jak podczas pierwszej wizyty w piekle - nie dam rady. Nie dam, a muszę - przynajmniej tak sobie obiecałem. Jeszcze będąc w niebie i komponując swoją drogę miłosierdzia dla ludzkości wiedziałem co będzie, ale tylko teoretycznie, tutaj na Ziemi, w kieracie tragedii jednej z największych jaka spotkała Boga i największego zbawienia dla ludzkości - tego misterium przemiany, tego zwycięstwa nad złem, gdzie krzywda staje się poświęceniem i zasługą dobrze zmotywowaną, nie było miło, lekko ani dobrze - tu było prawdziwe ciężkie piekło. Realia okazują się dużo trudniejsze od teorii.
Niosłem krzyż, nogi mi drżały, a pot palił każdą z tysięcy małych ran. Były małe, a każda jak konstelacja gwiezdna posiadała swoje wewnętrzne tętno i życie, a jej zadaniem było umilenie mi cierpieniem tych ostatnich chwil ziemskiego żywota. Szli za mną moi bliscy, matka, apostołowie i Maria Magdalena - bolało mnie, że muszą na to patrzeć. To jeden z najgorszych darów - jakie im dałem, ale ich ból będzie dowodem. Będzie strażnikiem prawdy i pomoże uwiecznić mój zacny i szlachetny plan zbawienia ludzkości.
Upadałem a oni coraz to mocniej płakali i biadali.
Gdy dotarłem na szczyt Golgoty czułem jakbym cały miesiąc wchodził na tę górę. Każda sekunda, zabijała mnie cierpieniem i trwała godzinę, wszystko było dużo dłuższe i boleśniejsze.
W końcu przybito mnie do krzyża i postawiono go na sztorc, tak abym umierał powoli. Wokół byli prześladowcy i uczniowie. Jedni płakali, a drudzy naśmiewali się i rzucali pomidorami i zepsutymi jabłkami. A ja w głębi serca wybaczałem winnym, a bliskich prosiłem o modlitwę. Zadziwiający był skazaniec na krzyżu obok. Mówił w swej godzinie śmierci - że rozumie swoją winę i karę, ale nie rozumie, dlaczego mnie to spotkało. Powiedziałem - Bracie! Jeszcze dziś będziesz w niebie po prawicy mojej. Najdziwniejsze co mnie wtedy spotkało, odbyło się jakąś godzinę później. Szatan krążył przed krzyżem. Najpierw jako wąż, a potem jako człowiek o wężowej skórze i oczami węża, w których mimo całego przekleństwa swojej osoby - tkwił pewien rodzaj szacunku. Po upadku i zerwaniu kontaktów z piekłem i między piekłem a niebem - nigdy go nie widziałem. To był pierwszy raz. Stał zamrożony jakby w czasie i przestrzeni, trzymał martwe dziecko na piersi i patrzył się takim przeklętym spojrzeniem, przeklętym, ale z jakby szacunkiem. To był mały gest - a tak wiele dla mnie znaczył. Te oczy w ostatniej chwili mojego istnienia stały się wrażeniem - na które - mogę tylko powiedzieć - DOKONAŁO SIĘ. I w tej chwili odszedłem. Odszedłem, ale droga się nie skończyła. Najgorsze dopiero czekało. Trzy dni piekła. To był ostateczny test i krwawa pieczęć na moim poświęceniu. Na moim wybawieniu ludzkości z grzechu pierworodnego, na śmierci mojej - śmierci BOGA za przebłaganie za grzechy. Pokonanie zła - poświęceniem, które nawet Szatan docenił, może nie wylewnie, bo symbolicznie, ale dosadnie i oryginalnie. Szacunek przecież nie trzyma się wężowych oczu - pomyślałem, a tutaj takie zaskoczenie. Wziąłem głęboki oddech uniosłem się duchem ponad krzyżem by za moment upaść w piekło. Nie to piekło, które znałem z zabaw, ale piekło niewyobrażalnego cierpienia. Trzy dni, jak trzydzieści golgot. Trzy dni umierania bez końca. Trzy życia.
To będzie absolutne przesłanie. Odpowiedz jakiej żydom potrzeba. Jaką dobry człowiek weźmie jako naukę, a zły jako przeszkodę.
Bez znaczenia jaki da efekt - będzie epicka i wieczna, tak jak duch mój i serce moje obdarte z ignorancji i chamstwa.
Oczekujcie mnie moim bliscy za trzy dni - z tą myślą nurkowałem w podziemie. Świeca w oknie apostołów będzie płonąć. A wiara ich niech nie zmaleje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz