Utuliłem w pośpiechu zegarynkę, płakała jak zwykle o dwudziestej, gdy wynosiłem worki ze zwłokami jej najmilszych sekund i godzin, upierdliwy ich cały dzień. Musiałem utłuc je obcasem buta, tłuc tyle, by zagłuszyć bolesne dla duszy tykanie, choć na jedną cholerną godzinę. Worki były nad wyraz wytrzymałe i pojemne, chowałem w nich dzień, cały obślizły i szyderczo promienny, porąbany dzień. Płacz zegarynki odczuwałem jako ulgę, jedną cholerną godzinę ulgi, gdy nie wydawała innych odgłosów, prócz cichego szlochu i zgrzytania zębami.
KLIKNIJ PO DALSZĄ TREŚĆ ----> CD <----