środa, 27 grudnia 2023

Z pamiętnika Boga - Gdy Chrystus nie bywa Bogiem

Z pamiętnika Boga - Gdy Chrystus nie bywa Bogiem
 
Schwytałem różę czerwieniejącą przy blasku księżyca. Łąka w ciemności przypominała cmentarz, ale kwiaty nie były martwe, one tylko słodko spały. Zemsta za koronę cierniową miała się dokonać. W jednej kieszeni miałem nóż, a w drugiej denaturat. Opcje były dwie. Pierwszą spalenie w popiół obciętych kolczastych drapieżności a drugą skakanie po ciele wielmożnej przyczyny cierpienia, aż wydusi z siebie ostatnią łunę miłosierdzia - słowo przepraszam.
Nie wiedziałem tylko skąd wziąć rzymskich żołnierzy - w końcu to oni byli lalkarzami pociągającymi za sznurki, to oni dokonali aktu ukoronowania. Przez chwilę pomyślałem, żeby im wybaczyć - w końcu Rzym upadł. To była puenta idealna - Rzymu już nie ma, a korona tkwi na każdym falsyfikacie Krzyża. Wydaje się, że jest twardsza od Rzymu.
Ale miałem wątpliwość. Przecież winy przechodzą ze spadkiem do siódmego pokolenia, a po dwóch tysiącach lat - wydaje się jakbym stracił rachubę, jakby data ważności na wyroku się przeterminowała.
Księżyc nadawał uroku miejscu dokonania się misterium sprawiedliwości, oświecał miejsce, gdzie staję się sędzią i katem.
Wziąłem i bez strachu ściskam różę za łodygę, pozwalając, aby kolce wpiły się w moją krew. Aby ona poczuła respekt. Byle nie za długo - powtarzałem sobie, bo jeszcze się zaprzyjaźnimy.
Mówiłem do róży - W imieniu Boga jedynego, w obliczu dowodów i akt sprawy - biorę cię i pozbawiam życia. Wyrok zapadł jakby spontanicznie, nikt nie protestował oprócz Faryzeuszy. Głosy ich słyszę - jakby wyłaniające się z mroków pamięci. Wręcz czuję smród ich zepsucia, jak unosi się wokoło. Nadal mówią, że nie jestem Bogiem, ani zbawicielem, ani prorokiem. Nawet dziś ewidentnie widać, że nie mają racji. Spławiłem to natręctwo. Gumką oczyściłem jaźń z nieczystości. Sam czułem się trochę nieczysty. Wydaje się, że powinienem przebaczyć róży, w końcu czas leczy rany, a to przecież już dwa tysiące lat, a ja nadal nie dorosłem. Tak - kłamałem - nie zawsze trzeba nastawiać drugi policzek. Na szczęście nikt mnie nie widzi. Przecież ten wyrok i jego wykonanie to tylko dla mnie. Musiałem odreagować. Wprowadzić dzikie katharsis do mojej psychiki.
Teraz liczy się tylko wyrok. Temida byłaby dumna ze mnie. Czasem też czuję się ślepy jak ona. W końcu, aby żyć spokojnie trzeba zasłonić oczy przed wszechwiedzą. Wyrok zostanie dokonany o wschodzie słońca, jednak jeszcze nie zdecydowałem jaki on będzie. Niby dwa pomysły były dobre, ale borykałem się z niepewnością.
A może lepiej rozszarpać ją na odłamki płatków, wyssać jej soki z ust i zwymiotować na łodygę. Chociaż to pachnie syndromem Sztokholmskim, pachnie to jakimś fetyszem, jakby dewiacją, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Kolejną fantazją było przybić różę do krzyża i pozwolić jej uschnąć w ostrym słońcu wakacyjnym. Zasadniczo to już jest wyrwana z ziemi - pewnie kontempluje swoje przemówienie finalne, decyduje w celi śmierci - w tej kieszeni marynarki, co zjeść na ostatnią wieczerzę.
Gdy słońce wstało, zacząłem odczuwać wątpliwości. Niby już wszystko gotowe, wystarczy skumulować nienawiść i całą traumę i wyładować się, dokonując sprawiedliwości. Jednak dochodziły mnie myśli, że róża to przecież przedmiot, że nie ma duszy, nawet podejrzewałem, że zwariowałem wpadając na taki pomysł.
Nie było odwrotu, chwyciłem różę i w akcie spazmatycznej eskalacji obdarłem róży płatki i podarłem na kawałki wołając - Czy czujesz mój ból suko! Potem łodygę obciąłem z kolców, które wsadziłem w usta i gryzłem wypluwając zmielone niebezpieczeństwa. Gołą i zranioną resztę zielonego tułowia przybiłem do krzyża i polałem denaturatem, aby następnie ją podpalić. Cisza trwała zmrożona, a ja słyszałem, jak róża krzyczy. Z jednej strony czułem rozkosz i uwolnienie, lecz po chwili odczułem poczucie winy. Atak paniki mnie opanował i nie dawał za wygraną. Zapłakałem. Każda z kropel łez spadała na wyplute kolce. Bałem się. W pewnej chwili ból winy nie dał mi wyboru. Krzyknąłem - Przepraszam. Przepraszam, że to zrobiłem. Pragnę kochać, a nie zabijać. Przecież muszę wybaczać, ale czy ona mi wybaczy? Zwłoki róży milczą zimne, bez tętna i bez oddechu. Ta róża była moim człowieczeństwem. Już nic z niego nie zostało. Zdradziłem. Nie tylko własne nauki, bo też wszystkich wiernych. Przestałem wierzyć. Przestałem być Bogiem. Już nie byłem czymś. Byłem niczym. Pozostało czekać tylko aż Bóg znów stworzy we mnie świat. Świat w nicości. Oby tylko nie trwał w pętli, przynajmniej nie szubienicznej, tak jak odczuwam siebie, teraz gdy pozwoliłem sobie umrzeć. Umrzeć zabity własną zemstą.

Z pamiętnika Boga - Gdy piekło to Twój dom. (cz II.)

#OPOWIADANIE

 

Z pamiętnika Boga - Gdy piekło to Twój dom.

 

Zszedłem z krzyża, tak jak każdy, kto schodził z krzyża. Po cieżkiej pracy w polu, gdy chłop już rąk nie czuje. Po całodobowym rozkładaniu nóg w burdelu, gdy przyrodzenie kojarzy się z kaźnią niewinności i narkotykowym znieczuleniem. Zszedłem tak, jak rzeźnik, który po ubiciu stu dwudziestu krów, płacze nocami nad swoim losem. Kolejny krok, jaki zapisałem w notatniku moim, to zejście do piekieł na trzy dni męki.
Ja już nie płaczę, nie czuje też nienawiści, bo wychowanie Jehowy ojca, ta nauka miłosierdzia, każe przebaczać. Wiedziałem, że wielu zostało zabitych i stali się nieśmiertelni poprzez legendy. Moje życie, prawda, poświęcenie i nadzieja jaką daję, będą wieczne - nieśmiertelne. Zresztą akt męczeństwa i poświęcenie poprzez śmierć - to najwyższe oddanie jakie możemy dać światu. Najwyższy pokaz oddania tego, co dla życia najważniejsze, czyli samo życie - wartość niewspółmierna do modlitw ludzi i czynienia dobra w zgodzie z dekalogiem. 
Korona cierniowa leży wciąż wygodnie na skroniach i popija jeszcze ciepłe krople świętej krwi. Sama symbolika koronacji różą - kwiatem zaiste mistycznym, o wielkiej symbolice - miłości i poświęcenia, powinna zostać w symbolach mojej misji. Teraz czeka mnie tułaczka do piekieł. Do wujka Lucyfera, którego jeszcze z dzieciństwa pamiętam. Jeszcze, gdy był aniołem, lubiłem się z nim bawić i rozprawiać o rzeczach ludzkich. Uczył mnie rozumowania. Nigdy nie podejrzewałem go o egoizm czy egocentryzm. Ojciec inaczej to widział. Przykro mi było, gdy upadł. Dużo go to kosztowało, musiał się adaptować - tak przynajmniej piszą, ale tak naprawdę Szatan był obrońcą niewinności na ziemi, jego gwardia demonów broniła czystości i świętości i wyrywała grzech z duszy, zadając Ból, dając pokutę za przewinienia. Szatan był potrzebny, bo bronił granicy nieba i piekła, która przebiegała po Ziemi. Jednak pewnego razu doszło do kłótni Szatana z Bogiem, gdzie Szatan postanowił zmienić nieco stosunki i walczyć z Niebem. Przestał bronić czystości i niewinności, a nawet w złości rozpoczął ją niszczyć.
Jak byłem dzieckiem, przypomina mi się, że lubiłem bawić się z demonami w piekle. To było jak turnus, jak rekolekcje. Byłem hartowany na cierpienie. Od tamtego czasu jestem dużo silniejszy - cierpienie to przyjemność dla mnie. Dziś jednak upadam w otchłanie, w przypieczętowane ogniem struktury zniszczenia i chaosu. Będę trzy dni cierpiał. Trzy zasrane dni w historii. Nigdy nie zapomnę tego cierpienia, będzie jak stygmat na mojej duszy.
Gdy upadłem w otchłań, już na mnie czekano. Generałowie ciemności szykowali mi tortury. Dla nich to tylko szkolenie, gdzie mogli się wyładować za swój upadły los. Wrzące posadzki całe promieniujące cierniami spalają skórę stóp. Wiatry niosą wokoło radioaktywne chmury, z których pada żółty deszcz. Żółta poświata niszczy warstwy świętości, po kolei rozbierając z osłony najwrażliwsze części ciała duchowego, nabija serce na pal, demon wsadza je potem w usta i zmusza do gryzienia. Serce, mimo że wydarte z piersi nadal jest odczuwane, wciąż rytmicznie pulsuje i każdy akt zniszczenia go jest przeze mnie odczuwalny. Wrzucono mnie do smoły, gdzie trwa walka nieśmiertelności z śmiertelnością zaczyna się falowo - najpierw zabija się ciało fizyczne, niszczy w gehennie każdą boską komórkę, potem nieśmiertelność syzyfowo odradza tkankę i tak bez przerwy. Zaciskam zęby, płaczę i wyję z bólu, ale cierpienie paraliżuje. Moje sumienie miało być drugą ofiarą. Słyszę podszepty Lucyfera - Czujesz się lepszy od śmiertelników, wynosisz się ponad ich mówiąc, że jesteś Bogiem, królem Izraela. Ty zmartwychwstajesz a oni odchodzą w ciemność. Ile cierpienia twój ojciec zrobił ludowi twojemu, ile wojen przegraliście? Może kłamiesz, że jesteś mesjaszem, może to tylko urojenia. W tych bolesnych atakach zacząłem jakby rozumieć krzywdę. Poddawałem się tej chorej narracji, jakby zahipnotyzowany. Moje sumienie zostało zabite, rozszarpane paniką i poczuciem winy. Byłem bez sumienia, jak bez głowy. Puste miejsce w duszy po sumieniu szybko obeszło krwią i uschło. Wielki strup i krzyk zespoliły się ze sobą. W czeluściach jęki moje radują demony. Cieszą się, jak dzieci z podarowanego cukierka. Byłem jedyną ich radością. Stawałem się promieniowaniem znicza na cmentarzu. Byłem żarem przyszłych modlitw. Nieskończoną nadzieją na zbawienie. Świetlikiem dającym radość dzieciom nocą.
Nowy testament dzięki mojej męce stanie się żywy, będzie tętnił, oddychał i płodził mądrości życiu ludzkiemu.
Po to trzy dni zniszczeń absolutnych Boga nieśmiertelnego.
Pozbawiłem grzechu pierworodnego istnienie ludzkie. Promieniowałem atomami czystego zła, gwiazdy szczekały zawistnie, ale trzy dni minęły pod znakiem wytrzymania oporu, aby się nie wyrzec siebie i zbawienia - to mi się udało.
Teraz przyjdzie zmartwychwstać. Pobudzić ciało i dać wiarę w Boskie poselstwo. Dać krzyż i modlitwę, aby człowiek stawał się lepszy. Aby życie na ziemi mogło pod dowództwem trwać.
Dobra! To tylko żart. Tzn. byłem w piekle, ale sprawa nieco inaczej wyglądała. Od najmłodszych lat ojciec wysyłał mnie do piekieł, bym hartował ducha i ciało i uczył się siły i odporności na cierpienia, więc cóż bym odczuł przez te trzy dni, jak najdłużej cierpiałem rok i to dziesięć razy. Graliśmy przez trzy dni w szachy z Lucyferem, były dziewczyny i była dobra muza. Piliśmy moją krew, bardzo ekskluzywna jest w piekle. Trzy dni pijańskich rozmów przy szachach. Wiem, tylko, że mam poczucie winy, bo skłamałem, że nie znam ruchów Lucyfera. haha. To mistyczne doznanie, kiedy mistrz kłamstwa jest prześwietlony i nie spodziewa się tego. Kiedyś obiecałem mu, że nie będę go przewidywał, ale cóż, trzy dni i to po tak szczególnym upadku to doskonała okazja do nieprzewidywalnego, a może nie?
Po trzech dniach picia, na kacu, najgorszym z możliwych - po denaturacie - musiałem zmartwychwstać. I tak się stało. Tylko proszę nie mówcie prawdy, tak dla dobra sprawy. Jakby co, to stękanie moje było słychać w Jerozolimie. Dobro sprawy jest najważniejsze.

Z PAMIĘTNIKA BOGA - PRZYJAŹŃ LICZONA W LATACH ŚWIETLNYCH (CZ.III)

Z PAMIĘTNIKA BOGA - PRZYJAŹŃ LICZONA W LATACH ŚWIETLNYCH (CZ.III)
 
Zawsze chciałem mieć przyjaciela. Mimo, że miałem wielu kolegów i koleżanek w Niebie, którymi byli święci i święte oraz anioły, to wydawało mi się, że ludzkość, ten zlepek genów, odruchów i szaleństwa, to takie harpaganowe stworzenie surwiwalowe, niezwykle silne istoty i prowadzące swoje prawdziwe życia - to bardzo intrygująca grupa, dlatego zapragnąłem mieć w człowieku przyjaciela. W pewien sposób im tego zazdrościłem, że są tacy wolni, że iskrzą jak ogień, że ulegają namiętnościom i mierzą się z konsekwencjami. Są takim statkiem, który dobrze czuje się w sztormie i celowo bujają nim biegając z lewa na prawo - ciesząc się strachem, że morze może ich przewrócić. W niebie było bezpiecznie, wręcz zbyt bezpiecznie. Czysta pościel, anielskie śpiewy i dyskusje o zasadności dekalogu, uczty, kiedy nikt nie upija się i nie ryczy do księżyca - nie, to nie dla mnie - pachnie to nudą.
To wtedy, gdy sobie to uświadomiłem - postanowiłem zrobić coś, co będzie na poziomie mojej siły i wielkości, ale jednocześnie ukaże, że człowiek jest mi bliski, bliski do każdej kropli krwi, do każdej rany, które miały być dowodem tej bliskości. Po naukach Ojca Niebieskiego i sielance istnienia tam, postanowiłem zrobić coś skrajnie niemożliwego. Postanowiłem umrzeć. Umrzeć prawdziwie i uczynić prawdę śmierci - misterium. Ostatecznym aktem miłości, której bliski jest akt przyjaźni i oddania. Gdy miłość jest alfą to śmierć jest omegą, ale tak jak ziemia kręci się w koło wokół słońca, podobnie jest z cyklem życia i śmierci, początku i końca i między alfą a omegą. Wieczność to bezkres czasu, a cykle pozwalają czuć się bezpiecznie, bo gwarantują przewidywalność, pozwalają mieć los pod kontrolą. Zanim jednak urodziłem się na Ziemi, zanim dokonałem ostatecznego aktu przymierza z ludźmi, obserwowałem.
Z gwiazd patrzyłem na Ziemię i Izrael, na lud wybrany. Wiedziałem, że samotnie misji nie wykonam, a jedynie w towarzystwie ludzi mi oddanych. Miało być ich dwunastu. Ładna liczba, bardzo ostateczna i kosmiczna. Jest symbolem ważnym. O ile ma się udać, to muszę znaleźć taką materię istot, które uniosą ciężar filarów nowego kościoła, nowej a jakże oddanej starej - wiary. Wielu było potencjalnych kandydatów, ostatecznie znalazłem wszystkich. Byli niemal stworzeni do tego zadania. Ludzie szanujący wiarę, pracowici o dobrych sercach, ale też o sile charakteru. Spodobał mi się Judasz. Człowiek o pewnej tajemnicy, która w nim była jak róża, ale taka skryta w mroku cmentarza nocą, róża z kolcami - ściskana dłonią, która wyraża miłość do krwi. Był jak piorun, który wydaje się przypadkowy, a przecież na świecie nie ma przypadków, przynajmniej nie dla mnie... Mistyka jego istoty była ukryta w kubraku chwiejności i słabości. Tak, on udawał ofiarę, ale to pobudza ludzką dobroć, pozwala na dostęp i wsparcie - co zasadniczo przybliża ludzi. Judasz miał bliskich przyjaciół, jednak trudno mu było zaufać. To prawda. Miałem dla niego zadanie, którego nikt nie zrozumie, przynajmniej niezbyt prędko. Miałem dla niego misję tragiczną i przeklętą. TAK! To ZDRADA. Któż mógłby wbić gwóźdź do trumny, jak nie najbliższy, najukochańszy - a tylko on stał się taki dla mnie. Brzemię, jakie podniósł mogło równać się niemal z tym, co sam miałem dokonać. Różniło nas tylko to, że ja byłem Bogiem, a on człowiekiem. Ale brzemię i jego konsekwencję poniósł i dziś, gdy na to patrzę oczami przeszłości - jest dla mnie tym, kogo szukałem. Jest dla mnie prawdziwym przyjacielem.
Długo siedziałem nad planami mojego poświęcenia człowieczeństwu. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale przecież żadne wielkie dzieło nie jest łatwe, musiałem zachować poziom.
Betlejem - tak, tam będzie początek. To będzie małą alfą mojego życia. Koniec na Golgocie - to będzie omega mojego życia ziemskiego. Długo się zastanawiałem, kogo wybrać do zdrady. Judasz był wielkim kandydatem, ale kochałem go mocno i bałem się bólu, jaki wywoła we mnie jego zdrada i ciężar, jaki historycznie będzie na niego zrzucony, bałem się, że mogę nie unieść ciężaru wybaczenia. Kiedyś odwiedzałem Judasza i spędzałem z nim czas, jako przypadkowi ludzie, których poznawał na swojej drodze. Graliśmy razem w gry i chodziliśmy do Synagogi modlić się. Pamiętam, jak śmialiśmy się razem patrząc jak mewy kołują nad jeziorem Genezaret i polują na małe skaczące ryby ponad taflą wody. Gdy graliśmy w gry, zawsze przegrywał, bo biedak nie potrafił oszukiwać. Dawało mi to coś, czego nie sposób opisać. Odnalazłem bratnią duszę. Ostatecznie pomyślałem, że skoro ja mam być wiecznie uniesiony do rangi Boga wśród ludzi, to on jak przeciwwagą będzie potępiony, a w moich oczach będzie jedynym prawdziwym przyjacielem, bo cóż się nie robi dla najbardziej ukochanych, jak nie niesie najgorsze ciężary, jak nie robi rzeczy wielkie. Ciężar zdrady, ba! Za czterdzieści srebrników - cóż za kwota..., był ogromny i czas przeklęcia też przeogromny, ale na końcu, gdy nastanie ostateczne Niebo na ziemi, zaraz po końcu świata, karty odwrócę i z najbardziej poniżonego, stanie się numerem jeden.
Wydaje mi się, że mierząc latami świetlnymi, Judasz stał się najbliższy mi, najjaśniejszy, mi będącym w kosmosie i poza nim - jednocześnie, mi będącym - królem Izraela i Bogiem jego.
Ta miłość powinna mieć kontynuację. Może już miała, skoro rzeczy już się wydarzyły, nie wydarzyły się nigdy i dopiero się wydarzą.
Gdy czas istnieje, gdy jesteśmy jego świadomi, a nie ma go, kiedy nie będziemy o nim wiedzieć. W świadomości Judasza trud zadania niemal go pozbawił rozumu, wiedziałem, że zrozumie, jak posłuszna owieczka, ale dojrzeje do zadania dopiero po fakcie. Tak też było. Jednak zdrada, na którą miłość nie pozwala i która generuje ogromny ból - były cementem naszej wieczności. Judasz stał się gwiazdą krążącą między alfą i omegą mojego jestestwa. Najczulej odczuwał puls mojego serca. Jeszcze chwilę poczekamy na jego chwałę, ale jest to punkt główny mojego porządku nowego świata.
 

Z pamiętnika Boga - Powody i dowody nadczłowieczeństwa - główny element dowodu oraz DLACZEGO NIE WARTO PIĆ W NIEBIE.

 

 

 

Z pamiętnika Boga - Powody i dowody nadczłowieczeństwa - główny element dowodu oraz DLACZEGO NIE WARTO PIĆ W NIEBIE.

Gdy komponowałem cały plan pontyfikatu, próbując wbić się w wyłaniający się labirynt wydarzeń i ludzi, które niektóre były murami na wprost drogi a inne budowały drogę stojąc po świętej mojej lewicy i prawicy - tak samo było z ludźmi. Jedni byli mostami inni drogowskazami a jeszcze inni całą moją drogą. Tutaj na Ziemi wszystkie wydarzenia są stałe. Można je powtarzać w tych samych momentach jak taśmę lub je wygaszać przez zabójstwa, intrygi, działania celnie zmierzające do uformowania stanu rzeczy niemal, jak trawnika przed domem, którego właściciel modeluje wedle upodobań lub wedle scenariusza filmu - musi dzieło być doskonałe.
Aby wkomponować swój pontyfikat musiałem mieć umysł matematyka, perfekcję wyobraźni praktycznej, bo bazującej na danych - jak je nazywam - pierwotnych warunkach sceny oraz charyzmę i osobowość - mesjańskie. Mesjasz sam w sobie nie jest inny od reszty bohaterów historycznych, jednak ma rolę zmiany nurtu drogi bieżącej pokoleń - przynajmniej taki jest jego główny cel. Drugim jego celem jest takie prostowanie wad i zwrócenie rzeki losów w dobrym kierunku, ale przede wszystkim - otwarcie oczu i ucywilizowanie ludzi. W przypadku syna Boga Izraela - czyli mnie - miałem otworzyć oczy na łaskę i miłosierdzie, na pokój i miłość.
Miałem odwrócić pogardę w wsparcie. Materializm w gorliwą wiarę. Grzech w przebaczenie. Karę w litość. Oczywiście aby być prawdziwym muszę mówić o rzeczach wielkich, o ideach, o myśli o bardzo szerokim wachlarzu oddziaływania, ale ludzkość dopiero sama dojdzie do wniosków, gdy się sparzy. Na przykład, że są wyższe idee, które dominują inne, co kiedyś nauczy, że tak jak jest prawo decydujące, kiedy jesteśmy wolni, a kiedy zniewoleni, tak samo jest prawo co kochać a czego nie, co szanować a czego nie. Wolność też ma swoje ograniczenia ze względu na prawo własności i nietykalności, bo tam kończy się nasza wolność, gdzie zaczyna się wolność drugiej osoby, wtedy możemy dochodzić do porozumień, ale wcale nie musimy nalegać na jakiekolwiek relacje - są miłe, ale nie są koniecznością. W przypadku granicy wolności jest podobnie jak z granicą miłości. Oczywiście zanim do określenia zasad związanych z fundamentalizmem dojdzie, miną wieki, ale tak, jak żeby napić się wody potrzebujemy kubka lub łyżki - czyli czegoś co może zawrzeć pojemność wody, bo patykiem wody przecież nie nabierzemy, tak z miłością jest też. Można powiedzieć, że kultura miłości ma swoje zasady, ale świat musi dojrzeć, aby ją dostrzec i opisać.
Z prawem miłości jest też podobnie, nie można zmuszać do niej, nie można karać za jej brak, wiąże ona mir rodzinny i służy tworzeniu rodzin, ale zgodnych z prawem mojego ojca. Prawo Starego Testamentu wiąże zasadę naturalności stworzonej przez Ojca, tak jak naczynia mają funkcję i zepsutych się nie używa albo kubkiem się nie odbija ping-ponga, albo się odbija, ale służy do tego paletka. Paletką się wody nie da napić ani widelcem, dlatego fundamentalizm tak naprawdę bazuje na prawie naturalności przeznaczenia człowieka - na tym do czego został stworzony, w ramach tych zasad, które określają to co najbardziej dla człowieka powszechne i co jest darem od Boga. Odstępstwa to zawsze wykraczanie poza schemat, poza naturalność, która określa zdrowość i zgodność z tym do czego człowiek został stworzony. Tak samo jak nie daje się ludziom jeść odchodów na talerzu, tak samo jak nie wolno zabijać ludzi jak świń czy kur, tak samo jak krew powinna płynąć żyłami, a nie tryskać z rąk samobójców, tak samo jak życie jest ważniejsze od śmierci - tak wszystko powinno płynnie, naoliwione działać. Tryb jest potrzebny w maszynie, poza nią jest już nieużyteczny. Po tym, co jest naturalne i zdrowe trzeba mierzyć fundamentalizm. Ludzie się o tym przekonają. Wartości meandrują często upadają, gdy okaże się, że metoda ich urzeczywistnienia i warunki nie zgodziły się ze sobą, tak było z Socjalizmem i Komunizmem. A może to tylko nauka, że nie warto zapominać o Bogu? Nie mniej świat to potężna szkoła, gdzie nauczyciel - Ojciec dał zasady, które są wyjęte z pierwotnych funkcji człowieka i natury i są dostrojone do ludzkiego sumienia i duszy, ale zanim świat dotrze do prawdy - będzie musiał się sparzyć. Na pewno nie raz.
Wracając do mojego pontyfikatu - potrzebowałem argumentu, z którym nie da się dyskutować, pewnych pomników - obelisków, które postawione na mojej drodze nieco dadzą do myślenia mądrzejszym, mniej mądrym pokażą efektywnie wielkość mojej mocy boskiej, a niezainteresowanym i niewierzącym stworzą tematy rozmów i legend. To miały być CUDA. Jako że mam naturę filozofa, w końcu są fakty, których inaczej zrozumieć się nie da, postanowiłem zrealizować kilka cudów w stosunku do każdej z możliwości. W stosunku do materii ożywionej miały to być uzdrowienia, egzorcyzmy, czy zmartwychwstanie i w stosunku do materii nieożywionej miały to być - chodzenie po wodzie, rozmnożenie jedzenia, zamianę wody w wino. Zacząłem namysł nad pierwszą grupą. Znalazłem kilku kandydatów na swojej projektowanej przez siebie na linii losu drodze do uzdrowienia. Ludzie mają dusze, ale są uzależnieni od opieki Bożej i anielskiej, zasadniczo dają sobie radę w życiach, ale gdy cierpią - tak naprawdę tracą wiarę, jedynie najwytrwalsi pozostają wierni. Postanowiłem wybrać kilku chorych z dwóch grup - tych niewiernych i wiernych. Ci którzy wierzyli będą z siebie dumni, że nie stracili wiary, a ci którzy nie wierzyli nawrócą się i będą prawdziwymi ewenementami, solidnymi dowodami mojej posługi.
Podobnie mogło być również w przypadku obłąkania - czyli egzorcyzmów lub zmartwychwstania. Okazało się, że moje wybory, były najlepsze z możliwych. Nie starałem się na siłę oddziaływać na świadomość, chciałem robić swoje, a gra miała sama się realizować.
Podobnie jak z cudami - mój pontyfikat miał cudownie uzdrowić podupadające życie religijne żydów, dla których dobra materialne stawały się ważniejsze od Boga, miał również przypomnieć i upomnieć ludzkość - że Bóg nie zniknął, że nadal jest i przemawiać będzie przeze mnie - taką paranowelizacją prawa, a zasadniczo rozbudowaniem o wartości niezwykle istotne.
Z każdym dniem, kiedy rozmyślałem nad swoją misją i jej przesłaniem coraz więcej powstawało w mojej głowie, działałem jak stolarz albo rzeźbiarz, który każdym pociągnięciem dłuta kształtuje coś doskonałego. To moje coś - miało być doskonałe, ale bałem się czy nie biorę na swoje plecy za dużo, czy nie wypalę się zbyt szybko. Miałem być wszak zwykłym człowiekiem, o przeciętnej sile, co mogło zmienić perspektywę ciężaru pomiędzy boskim umysłem i ciałem i porównaniem obciążenia do możliwości. Niby wiedziałem, że muszę zrobić coś wielkiego, abym nie przepadł w głuszy ludzkich losów - w lesie różnych ludzkich ścieżek i śmierci, ale - powiem szczerze - To co osiągnę - będzie wyjątkowe.
Z drugiej grupy cudów - na materii nieożywionej - było wesoło.
Szczególnie wesoło, bo zasadniczo mniej były one męczące od cudów wymagających zdolności pracy z energią ludzką, a z drugiej strony - jak sobie pomyślę o np. chodzeniu po wodzie w burzy czy zamienianiu wody w wino - to uśmiech mi się poszerza, bo te cuda oddziaływały mocniej na świadomość ludzką, głównie na biednych ludzi, dla których moja droga miała odegrać największą rolę, ale w taki sposób, który traktuje jako drugą kategorię, bo duchowość i człowiek miały pierwsze miejsce na podium.
Ostatnim moim cudem stwierdziłem, że jeśli wszystkie pomysły zleją się na sztaludze w jeden obraz, w jedną przestrzeń spójności i wyrazistości - będzie zmartwychwstanie. Potężna energia jest w moim władaniu, rekonstrukcja ciała w czasie rzeczywistym, komórka po komórce, krew powstanie w krwi, dna stanie się znów dna. Prawa natury zostaną ostatecznie pokonane - ten finał jest absolutnie hollywoodski, wręcz tak nienaturalny, że nikt w to nie uwierzy, ale uważałem, że nie ważne jest czy ktoś wierzy dla samego zbawienia, czy z czystości i miłości do stwórcy, po prostu czy dla korzyści według zakładu Pascala, czy z niewinności i pierwotnych ludzkich odczuć, jak świadomość gdzieś w sercu, że mamy Ojca niebieskiego. Sama mądrość mojej treści kazań jest niepodważalnie dobrą drogą nowoczesności i też upomnienia wad i zgrubień na sumieniach obecnych w tamtych czasach Żydów.
Kto ma rozum i sumienie, kto nie sprzedał się posiadaniu i materializmowi, ten zrozumie, a jego życie nabierze większej wartości, bo będę duchem z nim i wesprę go, a w zasadzie moje prawa wesprą jego życiowy dobrobyt, bo w wartości, a nie dukaty.
Dużo piszę o anty materializmie, ale nie jest prawdą, że Bogactwo to czyste zło. Warto dzięki niemu czynić tym większe dobro. Tylko tak można zmyć skazę wad i ubłagać Boga o zbawienie w Niebie.
Zbierając do serca radość innych, którym pomagamy - stajemy się bardziej bogaci niż mając miliardy na koncie. Bo samo posiadanie nie ma wartości duchowej, a jeśli nie pomaga innym - nie daje prawdziwie wartościowej radości ani szczęścia. Można mieć i żyć iluzją, czczą podnietą, ale to drugi człowiek potrafi uśmiechem, pocałunkiem, uściskiem, podaniem dłoni w podziękowaniu i miłym słowem dać więcej radości niż milion dolarów na koncie.
Ciężko jest zrozumieć cierpienie ludzkie i ludzie często przez nie tracą wiarę, ale nikt nie rozumie, że bez doświadczenia, bez rozkładu, bez zniszczenia i powstania- nie ma przemiany dążącej do zdobywania mądrości i doświadczenia. Człowiek jest wieczny, każda dusza jest wieczna i tak naprawdę życie ludzkie nie kończy się na jednym życiu, ale tego też nie powiem, bo oczy ludzkie powinny być skupione na tu i teraz, bo tak najlepiej się organizuje życie, bogate w ład i porządek, a wartości dotyczące tu i teraz skracają czas doskonalenia, nie mniej pomiędzy życiami jest jakiś most - jakaś lina łącząca drogę, bo przecież człowiek to istota o stałych aspektach możliwości - a w każdej z możliwych możliwości musi być mistrzem. Czyli szkoła doświadczenia jest długa, a moja wiara pokazuje, że jest jeden dzień nauki, nauka trwa i uczymy się jak trzeba się zachowywać i jak zdobywać doświadczenie i jak cierpieć.
Człowiek się uczy, to co było trudne wczoraj, nie jest już dzisiaj. Im więcej się w życiu nauczymy, tym nam łatwiej później. I trzeba wiedzieć, że wędrówka dusz, ich nabieranie doświadczenia, to nie droga bezkresu, bo ma koniec, ale jest projektowana w tak klasyczny i racjonalny sposób, że może być wielokrotnie powtarzana, w końcu tak naprawdę wszystko składa się z cykli. Tak samo posilanie się czy wypróżnianie, tak samo praca i jej zadania oraz sen i odpoczynek. Już dowód przeważającej większości rzeczy cyklicznych nad niecyklicznymi udowadnia, że życie jako ciągłość musi być zbudowane na podobnym fundamencie i być etapem a nie jedynym danym istocie ludzkiej aktem przebłysku istnienia. No, ale to już jest filozofia. Zasadniczo lepiej myśleć w granicy jednego życia i śmierci oraz zbawienia, bo człowiek wierzący - bardziej się stara. Wysila się, aby być dobrym człowiekiem, bo czas ucieka.
Niektórych wydarzeń złych może i chcielibyśmy uniknąć, ale kto chce się szybko szkolić musi wziąć pod uwagę ciężar nauki. To wymaga siły charakteru i przygotowania i wtedy drogi życia idą bezdrożami, gdzie niemal nikt, bo tak uczą trendy i anty-nauki świata, nie chodzi. Musi zrozumieć, że mój pontyfikat jest źródłem nauki. Bóg - mój ojciec i ludzkości, tak naprawdę, nie wymaga żadnego rozwoju, ale jak inaczej osiągnąć jakąś wartość prawdziwą, wypracowaną swoim potem, bólem ramion i serca? Jak osiągnąć dojrzałość, siłę, spryt, szlachetność, wielkość, mądrość - wszystko to, co wpływa na powszechny szacunek? Jeszcze mi ktoś zarzuci, że największą kuźnią szacunku jest piekło, cóż..., to prawda, ale takie, które do niego nie prowadzi, bo cierpienie wydarte Szatanowi z bluźnierczych planów to takie - które jest poświęcone czemuś dobremu, czyli ofiarowane na zbożny cel. W takich warunkach rozumowania można dojść do wniosku, że oddanie się demonom we władanie, które sprawiają cierpienie najgorsze, jest taką super siłownią. Nie powiedziałem tego - ani nie powiem, ale to prawda. Dodam jeszcze, że cierpienie sporadyczne i cierpienie ciągłe może dają różne efekty (konsekwencje swojej wartości), ale są równie szanowane. Pamiętaj, człowiek, który choć raz cierpiał, bliższy będzie drugiemu człowiekowi i szybciej pomoże, bo sam wie, co znaczy kryzys i ból, bo znając to, co najgorsze, stajemy się bardziej wyrozumiali i prędzej rozumiemy drugiego człowieka.
Nie powiem też, że innej drogi do najwyższych zaszczytów nie ma niż przez piekło, ale to też prawda. Każdy chyba rozumie, że wzorcowa rzeźba ciała kosztuje trening i przejście przez zakwasy i ból stawów i wymaga też odpowiedniej diety i trenera, tak samo jest z mądrością i wartością osobistego stanu, to wszystko wymaga warunków, instrukcji i chęci. Cały pęd świata ku komfortowi - to droga iluzji przeciwna drodze wartości i rozwoju, wiedzą to mędrcy zarówno wschodu (treningi Shaolin, lekcje buddyzmu) jak i zachodu (kto ma uszy niech słucha).
Dobra, chyba napisałem za dużo. Oby ten pamiętnik nie wpadł w niepowołane ręce, bo będzie kabaret.

- NOTATKA: - UKRYĆ PAMIĘTNIK. NIE PIĆ WIĘCEJ PODCZAS PISANIA PAMIĘTNIKA, BO ZDRADZAM NAJGORSZE TAJEMNICE.

CHRYSTUS

Z pamiętnika Boga - Wężowe oczy z pasją (cz. IV)

Z pamiętnika Boga - Wężowe oczy z pasją (cz. IV)

Przeszedłem krwawą rzeź od takich sadystów, jakich spotyka się pośród żołnierzy rzymskich, wulgarnych, nieokrzesanych, bezgranicznie upartych w swoim dążeniu do zadawania coraz to większego bólu. Zabrano mnie całego pociętego od chłost, a matka - Maryja suknem wycierała litry krwi uronione w imię żydowskiej sprawiedliwości, w imię pobłażliwości tłumu, że może zgodzi się mnie wypuścić, nie kończąc żywota na krzyżu. Jednak okazało się, że tłum czerpał rozkosz namówiony przez Faryzeuszy ze zniszczenia mnie. Barabasz morderca wolny będzie, a ja przeznaczony na krzyż, który po kilku setkach lat stanie się symbolem zbawienia i miłosierdzia. Tak na chłopski rozum, czy to nie szczyt marketingu? Że zniszczenie życia i upokorzenie oraz śmierć - zasadniczo będąc potępieniem stają się jak wyrwane róże z zębów berserkera albo ogarów piekielnych - nagle zmienia się wartość zniszczenia, upokorzenia i zabicia w obraz poświęcenia. Zasadniczo byłem niewinny, tego byłem pewny - może właśnie przez to obrócenie zła w dobro było tak ważnym elementem rozumowania. Wszakże poświęcenie to ważna i szlachetna czynność, a poświęcenie życia - chyba jest najwyższym poświęceniem.
Byłem w lochach, a ból przeszywał mnie całego, drżałem z bólu, którego ciężko było prosić o bycie bardziej przyjacielem jak wrogiem. Wtedy obłędni żołnierze ukoronowali mnie koroną cierniową. Czułem każdy kolec jak wbija się w skroń, już tak bardzo umęczoną. Nie wiedziałem, czy zdążą mnie ukrzyżować, czy nie wyzionę ducha wcześniej. Zgasnę jak światło świecy zamiast o poranku to jeszcze przed wieczerzą. Serce biło i myślałem sercem, cały czas wybaczając twarzom oprawców. Było to trudne, ale byłem silny i wiedziałem, że droga zbliża się do końca.
Droga krzyżowa, jak to dzisiaj nazywają moją drogę ku ukrzyżowaniu była mordęgą przekraczającą moje możliwości, ciężar krzyża i ból każdego atomu w moim ciele były tytaniczną pracą, przez którą przemieszczałem się upadając co rusz i walcząc z sensem mojej drogi. Szymon Cyrenejczyk był zjawiskowy. Był przypadkowym - przynajmniej tak się wydawało - człowiekiem, który mimo konfliktu chwycił mój krzyż i wsparł mnie ramieniem. Wiedziałem, że to mój krzyż i moja droga, ale byłem w takiej gehennie, że był ten akt dla mnie zbawieniem. Wiedziałem, że ciągle popychany i bity oraz cierpiący jak podczas pierwszej wizyty w piekle - nie dam rady. Nie dam, a muszę - przynajmniej tak sobie obiecałem. Jeszcze będąc w niebie i komponując swoją drogę miłosierdzia dla ludzkości wiedziałem co będzie, ale tylko teoretycznie, tutaj na Ziemi, w kieracie tragedii jednej z największych jaka spotkała Boga i największego zbawienia dla ludzkości - tego misterium przemiany, tego zwycięstwa nad złem, gdzie krzywda staje się poświęceniem i zasługą dobrze zmotywowaną, nie było miło, lekko ani dobrze - tu było prawdziwe ciężkie piekło. Realia okazują się dużo trudniejsze od teorii.
Niosłem krzyż, nogi mi drżały, a pot palił każdą z tysięcy małych ran. Były małe, a każda jak konstelacja gwiezdna posiadała swoje wewnętrzne tętno i życie, a jej zadaniem było umilenie mi cierpieniem tych ostatnich chwil ziemskiego żywota. Szli za mną moi bliscy, matka, apostołowie i Maria Magdalena - bolało mnie, że muszą na to patrzeć. To jeden z najgorszych darów - jakie im dałem, ale ich ból będzie dowodem. Będzie strażnikiem prawdy i pomoże uwiecznić mój zacny i szlachetny plan zbawienia ludzkości.
Upadałem a oni coraz to mocniej płakali i biadali.
Gdy dotarłem na szczyt Golgoty czułem jakbym cały miesiąc wchodził na tę górę. Każda sekunda, zabijała mnie cierpieniem i trwała godzinę, wszystko było dużo dłuższe i boleśniejsze.
W końcu przybito mnie do krzyża i postawiono go na sztorc, tak abym umierał powoli. Wokół byli prześladowcy i uczniowie. Jedni płakali, a drudzy naśmiewali się i rzucali pomidorami i zepsutymi jabłkami. A ja w głębi serca wybaczałem winnym, a bliskich prosiłem o modlitwę. Zadziwiający był skazaniec na krzyżu obok. Mówił w swej godzinie śmierci - że rozumie swoją winę i karę, ale nie rozumie, dlaczego mnie to spotkało. Powiedziałem - Bracie! Jeszcze dziś będziesz w niebie po prawicy mojej. Najdziwniejsze co mnie wtedy spotkało, odbyło się jakąś godzinę później. Szatan krążył przed krzyżem. Najpierw jako wąż, a potem jako człowiek o wężowej skórze i oczami węża, w których mimo całego przekleństwa swojej osoby - tkwił pewien rodzaj szacunku. Po upadku i zerwaniu kontaktów z piekłem i między piekłem a niebem - nigdy go nie widziałem. To był pierwszy raz. Stał zamrożony jakby w czasie i przestrzeni, trzymał martwe dziecko na piersi i patrzył się takim przeklętym spojrzeniem, przeklętym, ale z jakby szacunkiem. To był mały gest - a tak wiele dla mnie znaczył. Te oczy w ostatniej chwili mojego istnienia stały się wrażeniem - na które - mogę tylko powiedzieć - DOKONAŁO SIĘ. I w tej chwili odszedłem. Odszedłem, ale droga się nie skończyła. Najgorsze dopiero czekało. Trzy dni piekła. To był ostateczny test i krwawa pieczęć na moim poświęceniu. Na moim wybawieniu ludzkości z grzechu pierworodnego, na śmierci mojej - śmierci BOGA za przebłaganie za grzechy. Pokonanie zła - poświęceniem, które nawet Szatan docenił, może nie wylewnie, bo symbolicznie, ale dosadnie i oryginalnie. Szacunek przecież nie trzyma się wężowych oczu - pomyślałem, a tutaj takie zaskoczenie. Wziąłem głęboki oddech uniosłem się duchem ponad krzyżem by za moment upaść w piekło. Nie to piekło, które znałem z zabaw, ale piekło niewyobrażalnego cierpienia. Trzy dni, jak trzydzieści golgot. Trzy dni umierania bez końca. Trzy życia.
To będzie absolutne przesłanie. Odpowiedz jakiej żydom potrzeba. Jaką dobry człowiek weźmie jako naukę, a zły jako przeszkodę.
Bez znaczenia jaki da efekt - będzie epicka i wieczna, tak jak duch mój i serce moje obdarte z ignorancji i chamstwa.
Oczekujcie mnie moim bliscy za trzy dni - z tą myślą nurkowałem w podziemie. Świeca w oknie apostołów będzie płonąć. A wiara ich niech nie zmaleje.

Filozofia ognia

Filozofia ognia 

Chłodne buty - takie jakie lubię wieczorami - w towarzystwie ogni ogniska - tak gorących, pozwalają poczuć kontrasty, tańczących dzikie tango z rasowymi partnerami - ale tylko z plemienia ognia. Ciepło, które ulatuje do góry i zimno, które opada. Ciepło, które uskrzydla i zimno, co uziemia. Buty chłodne trzymają mnie przy ziemi. Tam gdzie ciało moje styka się z nią, bym mógł poznawać. Być bliżej pozwala poznać. Tylko z bliska wchodząc do kogoś duszy na kawę - poznasz anioła lub chuja. Ale żaden nie odpowie za to poznanie. Robisz to na własną odpowiedzialność.
W obliczu postrzegania, gdzie wartości mają antywartości, kiedy świat fizyczny jest głównie dualistyczny z pułapami odległości między przeciwnymi wartościami musimy godzić się na dwulicowy świat. Między plusem a minusem. Jasnością a ciemnością. Ciepłem a zimnem. Mokrym i suchym. Ostrym i tępym. Małym i dużym. Dalekim i bliskim. Gdzie w tym wszystkim brakuje "bardzo i wcale"? Jakby spoiwa każdego dualizmu wartości. Nigdzie!
Ogień płonie. Drewno trzeszczy, pęka, wypuszcza iskry w eter okolicznego powietrza, których żywotność jest tak długa, jak istnienie człowieka na skali czasu planety, a co dopiero kosmosu. Tak bardzo krótkie. Zdanie to jednak ukazujące jest marność, a nie wzloty iskier, jakby tylko jednostronne rozumowanie, krytycyzm bezlitosny. Dodać wiec dla równowagi budując kontrast, który chociaż wygląda na sprawiedliwy, warto powiedzieć, że świecą piękną czerwienia wpadającą w orange i fruną nawet kilka metrów na ognistym paliwie, jak kometa, a gdy się spalają, to szarzeją jak staruszki, by zgasnąć całkiem i upaść. By umrzeć na wzór człowieka, który przecież tez się wypala. Iskry mogą żyć dłużej, ale potrzebują oddechu ludzkiego, albo szalonego lekkiego, ale zmiennego w kierunku Zefira, co natchnął by żar czasem istnienia.
Białe i czarne niby odmienne, a tak bliskie sobie kolory. Poprzez pojęcia jasności i ciemności są swoimi przeciwieństwami. Nic tak wyraźnie nie widać, jak czarne na białym szczególnie w druku, to dlatego gazety i papirusy były białe lub lekko żółtawe, ale zasadniczo jaśniejsze od farby drukarskiej i tej używanej do pisania hieroglifów.. Ale w naturze niewiele jest bieli i czerni które razem obcują, jak dobre rodzeństwo. Zawsze z ruchem jesteśmy jednocześnie dalej i bliżej. Możemy być bliżej ognia a dalej od domu. Bliżej prawdy pobytu przy ogniu, ale też odległości od domu. A dom jest dalej od ognia niż my. W domu jest cieplej niż na dworze. Koło ogniska jest cieplej jak w domu. Reaktywność i relatywizm - perspektywa - to zasada natury i relacji. To ciągle zmieniające się wartości relacji.
Tu się tylko pali ognisko, a tam... W kosmosie płonie cala materia gwiazd i tylko Bóg mógłby usmażyć sobie nad tymi gwiazdami, galaktykami kiełbasę - my ludzie nie żyjemy spektakularnie, też smażymy, ale nad zabijanym i spalanym drewnem. Tutaj każdy może tak smażyć. Więc smażenie kiełbasy to profanum. Kawał wydarty świni z trzewiów i kawały wydarte drzewcu z trzewi czyni rytuał. Można rzec ognisko trzewiowe. 

Mówią ze kosmos to mózg Boga. Dziwne byłoby jakbysmy we własnej głowie próbowali na elektryce synaps usmażyć kiełbasę.
A czym wtedy są ludzie ? Robakami? Wirusami? Bakteriami? 
Może wszami? Tylko czekać aż jakąś jebana kometa pierdolnie ich w tym chorym pędzie i tańcu instynktów zaspokojenia.
Kto przepadł głodny a kto zaspokojony było by najważniejsze, a kogo to tak naprawdę obchodzi? Nikogo!
Ani człowieka, który przemija i odchodzi. Ani Boga, bo zna to na pamięć jeszcze z czasów dzieciństwa. Czego już z racji wieku nie odświeża.

Odswiezyłem za to ja. Ogień dogasa. Buty się zagrzały. Wracam do stanu ważkości. Do tego gówna, co je zjadam i ono mnie zjada w nierównej walce kolosa z Dawidem. Dawidem nieżydem, czyli Gojem. Wygrałem. Wygrałem pięć minut zanim drugie guano  nadejdzie by mnie zeżreć. Ono się nigdy nie kończy. To taka główną zasada życia. Jakby jedenaste przykazanie - Będziesz gówno żywota jadł. Jadłem i jadłem. Pewnie jem teraz i będę jadł jutro. A nawet dzień przed śmiercią. Jedynie martwy jeść przestanę. Martwy sam staną się gównem. Juz nie ja a gówno. Gówno zawsze zwycięża.


Autor: Dawid Daniel Rzeszutek 

poniedziałek, 6 lutego 2023

Kwiaty nocy

Kwiaty nocy

Noc przywodzi duchy kwiatów do ekstazy. Euforycznie emanują rozkoszą, gdy chlodny letni wiatr łaskocze ich lekkie twarze.
Wtedy akt istnienia staje sie ezoteryczną przyjemnością podszyty, niby aromat zmartwychwstaje nasłoneczniony za dnia ciężką pracą silnika ukladu słonecznego, po to, aby dać powietrzu odczuć końcówkami nerwów świadomości esencję dla której kwiat istnieje. Widzisz, tak jak piekarnia daje chleb i bułki, jak fabryka daje konserwy i samoloty, tak kwiat swego ducha nocą wydaje, aby powietrze zawiodło go do swego ostatecznego celu istnienia. Człowiek ma wiecej ruchu niż kwiat, więcej przykleja sie do jego zmysłów, na dodatek mówi, co nawet cichą nocą nie da sie zaobserwować u kwiatów. Ale człowiek oddając życie, trafia do piekła, gdzie szatan delektuje sie brudnymi sumieniami, tymi wymiocinami grzechu, który dusi, jak dym z kominów, ale kwiat znów sie nasłoneczni, zmyslowego ducha zregeneruje, jak Tesla swoją baterię w gniazdku w garażu, by znow, kolejną nocą wydać go na pastwe wiatru, który sam nie wie dokąd gna, choć robi to wyjatkowo precyzyjnie dla wyzszej matematyki, a dla człowieka tylko chaotycznie.
Szatan czuje dumę ze zniszczonych lat nałogami, przez uległość napieciu żądz, przez drogę, jak to sie mówi - lewej dłoni. Pomyśleć tylko, że statystyka dla ośmiu miliardów ludzi staje sie bezlitosna, co również cieszy diabła.
Obok łąki plynie rzeka, rozpędza pęd nieśmiertelności, niekiedy pioruny burz dotykają jej nurtu, ręką wstrząsającą powietrze i budząc ozon, który jakby daje nowe życie.
Czy istnieje sens ogólny dla bytu, czy grzech ostatecznie nie jest turbulencją, ale tak rozkoszną, ze ulec jej moze każdy? Dla tych co nie istnieją, byc moze istnienie jest grzechem.
Skoro swiatem z perspektywy czlowieka rzadzi chaos i skomplikowanie, a z tej Boskiej świadomy ład wyzszej matematyki, to czy cos tak małego jak człowiek w ogole ma sens?
Nie odpowiedziałem. Cisza czasem odpowiada glosem upadku, ale teraz milczała. Myślę, że wystarczy popatrzeć na serce i różę, podziwiać śnieg pod mikroskopem, czy patrzeć jak chlopi koszą żyto, aby nie myśleć nad sensem, a czuć go calym sobą. Czy wydanie ducha z rejestrem życia nozdrzom Boga, jak te kwiaty powietrzu i czarnym motylom, ma jakis sens? Ile różnych żyć, historii i odczuć może świat dać, ale takich kolekcjonerskich, niepowtarzalnych? W świecie gdzie wszystko się powtarza, ciężko nie zataczać kręgów, jakie każdy zatacza, czując.
Ludzie palą rozne rzeczy. Palą papierosy, czasem ludzi, a nawet ludzi, jak książki i książki jak ludzi. Książki z autorami i twórczością, a czasem tylko treść, zostawiajac okładki z tytułami, jak wrotami miast, na później. Słaby jestem w skalowaniu, nie wiem co gorsze, a co lepsze spalamy, najgorsze chyba że nie mamy wstydu, tego tzw. buraka na twarzy, gdy popelniamy błąd. Czy w ogóle potrzebujemy instynktu, takiej poręczy dla dziadka, bo sami juz nie wiemy, sami nie umiemy wyznaczyć granic? Wybrałem sie na łąkę. Kwiaty jak burdele przyjmowały tych samotnych roznosicieli plemników, niby stworzonych przez Boga. Obserwacje gwiazd dzielacych sie jasnością intymna i tajemniczą uspokajają mnie. Tutaj nie ma krzyży, ani kościołów, Szatan też istnieje, gdzieś poza materią Demiurga. Choć Platon mówił, że wszyscy mamy kajdany i jaskinię, to tutaj na łące czuje wolność, przynajmniej taką jakiej mnie nauczono, jedyną jaką znam. Choc Szatan szepcze glosem wiatru, że to ściema i fikcja, ze niewoli jest wiecej od wolności, bo przecież zakazów jest więcej niz pozwoleń, bo przecież tyle jest norm, zasad, praw, ktore jak niewolnicy musimy niczym kajdany nosić.
Kiedy wybila północ, zrozumiałem...
Komar usiadł na ręce, wampiryczny owad najadł się treści, która tetniła we krwi. Nie byla słodka, a gorzka, zresztą mamy schylek wieku, rządziła dekadencja, co mi do stylu epoki, one przecież są kreowane przez większość, a większość lubi materię goryczy, lęku, strachu, nawet kiedy zapładniają miłość, która rodzi obłąkanie. Jeszcze chwile aromaterapi, tego przeświadczenia o komforcie, jaki metafizycznie wpojono nam, że istnieje i jak go rozpoznać i wracam do trumny, do grobu, gdzie grabarz czasem slodko pierdzi dedukcją na poziomie dwulatka. Jeszcze chwila i słońce zniecheci mnie do istnienia, w przeciwieństwie do kwiatow, tych na nagrobnej płycie, które przyniosła teściowa. Na szczęście nie musiałem wspominać jej nic, błagać żeby przestała pamiętać, tez nie musialem, bo pamięta nienachalnie. Znicz płonie, jak pustka mojej wieczności, jak ten oddech, który już nienatlenia krwi. Tej czerwonej materii, która gdyby nie ofermowatość Boga, byłaby perpetum mobile istnienia. Ale nie narzekam, trumna jest wygodna, a wieczność do namysłu, jest ciekawym projektem. Zastanawia mnie tylko, ile razy w wiecznosci powtórzę absolut wiedzy ze swiata materialnego. Ile kresek przekreslę na ścianie i czy nieskończoność nie jest tylko przereklamowanym bublem Zydowskiej kabały, sprzedawanej w tresci nawet grysika do ust dziecka. Pora spać. Panie doktorze ! Prosze mi powiedzieć, jeśli będę tracił kontakt z niesmiertelnoscia, kiedy zapomne ze serce też mają zmarli. Dobranoc!

Autor: Dawid Daniel Rzeszutek